Sobota
Pomyślałem, że Święta mogą być dzisiaj
że w sobotę, w środę i poniedziałek,
w marcu lipcu i październiku może
Najwyższy się narodził.
Może gdzieś nie zdążył odkupić
win naszych codziennych,
bo głodny płakał właśnie i zapomniał
tak po ludzku.
Może bolała go głowa
a może za dużo sprzątania i prasowania.
Może
łkał ze złości, smutku lub
radości mu za wiele.
Może bał się szkoły,
pobrania krwi,
a może odbicia w lustrze.
Może On zadzwoni,
pojutrze.
Koszmar w bibliotece
I znów nie zapukałem, i „dzień dobry” mi ugrzęzło gdzieś pomiędzy domknięciem drzwi a przełknięciem śliny… Biblioteka. Tym razem moich nozdrzy nie zaatakował wonią starego, książkowego papieru ani Kafka, ani Prus, ani nawet Dostojewski się nie odważył. Żadnego procesu, żadnych lalek, żadnej zbrodni, a tym bardziej kary. Nie tym razem.
Zaciągnęła mnie tutaj każda moja stęskniona komórka, każda krwinka, każdy paznokieć i ta każda, wygłodzona pauza pomiędzy wdechem i wydechem. Nie musiałem odwracać się w Jej stronę, a wiedziałem, że jest tam, pod oknem, przy komputerze na moim ulubionym miejscu. Czułem Jej obecność tak, jak czuje się sen zstępujący na zmęczone powieki. Owładnięcie.
Wymamrotałem bibliotekarce życzenie śnione snem wariata i po chwili w dłoni trzymałem chyba książkę jakąś – nędzną dla mnie zasadniczo w obliczu szaleństwa obecnego tuż za mną, na wyciągnięcie ręki. Nie wiem już teraz, w jaki sposób udało mi się odwrócić… nie wiem, jak zmusiłem nogi i ręce do posłuszeństwa, jak bezczelnie i zwyczajnie usiadłem. Obok Niej.
Mimo oczu zwróconych na monitor, mimo dłoni na klawiaturze, niczego już nie widziałem, nie pisałem, nie byłem. Powolutku z pojedynczych i poszarpanych przez Nią liter panicznie i nieudolnie jakąś myśl starałem się pozszywać, złapać się choć wspomnień zachłyśniętych chwilą. Sobą ośmieszyła wrzesień, by we mnie z października nic już nie pozostawić. Przepadłem.
Dni mi zabrała, a noce sam Jej oddałem bez żalu, bo przy księżycu tylko łzy natrętnie dopominały się słowa lub gestu. Okradała mnie z każdej atomowej sekundy, a ja chciałem, żeby zabierała lata. Zawsze przechodziła korytarzem z kimś innym, dla całego świata była, tylko jakby dla mnie w tym świecie miejsca nie starczało. Może za jasno było, albo i za ciemno…
Teraz jest tuż obok – milę od mojego ramienia. Radosna, pachnąca, pełna apetytu i pożar wywołująca w trzewiach. Nie jestem godzien patrzeć wprost na nią, nie zniósłbym świadomości niezaspokojenia!
Niech więc sprośnie leży sama na tej białej tacce, tu w bibliotece. Ruska pieroga pozbawiona nadzienia…